czwartek, 13 maja 2010

Walka z rakiem.

Kolejny dzień. Kurde prawie do 16 nie mogłem nic przełknąć... Przedpołudnie minęło na zasadzie robienia czegokolwiek, żeby nie myśleć. Potem rak uderzył. Wylewał się z myśli do krwiobiegu i kąsał. Gdy wracałem z miasta do domu, cały świat wirował. I nie za sprawą kolejnego "blackdevila". On miał mnie trochę wyciszyć. Usiadłem na trawie i patrzyłem na przechodzących ludzi. Ciekawe, ile z nich jest szczęśliwych, a ile ma głębokie troski? Przechodziło sporo osób, przekrój społeczny - no może oprócz żulerni i dresów. Pewnie nastroje mieli też różne. Tak bardzo nie chciałem być wtedy sam...

W ramach walki z rakiem postanowiłem pojeździć na rowerze. Wybrałem się nad zalew. Gdy dojechałem, impuls podpowiedział mi, stary, jedź dookoła zalewu. Kiedy ostatnio to zrobiłeś? Ile lat minęło? No to pojechałem. Pogoda sprzyjała, choć straszyło lekkim deszczem. I niespodzianka. Zrobili kolejny kawałek ścieżki rowerowej, chyba ze 2 km zaczynający się zaraz za Mariną w kierunku Zemborzyc. To chyba dobrze, ale ja pamiętałem ten odcinek jako jazdę wąską dziką ścieżką nad samym brzegiem bajora. Hm...
Z trasy zadzwoniłem do koleżanki. Pora odwiedzić starych znajomych, dawno u niech nie byłem. A i pora roku sprzyja, miło będzie posiedzieć w ogrodzie.

Nie byłbym sobą, gdybym nie napisał smutnej refleksji. Wybacz mi, ale jak pisałem na początku, chyba w pierwszym czy drugim poście, ten blog ma służyć temu, bym wykrzyczał, wyrzucił z siebie to, co mnie dręczy. I tak doszedłem do wniosku, że sporo czynności, w sumie fajnych, robionych w samotności jest praktycznie do dupy. It really sucks, yeah. Kiedyś jeździłem na rowerze z nią... I to już nie wróci. Jadąc sam, nie cieszę się tak z jazdy, myśli powracają i nie zawsze dają się odgonić przez miłe dla oka widoki krajobrazu czy zgrabnego tyłeczka na siodełku przede mną. Robiąc coś sam, nie korzystam z tego w pełni. Dlatego walka z rakiem jest tak mozolna. Nasuwa się pytanie, czy lepiej nie robić nic? Albo zająć się czymś odmóżdżającym? Np wciągającą grą komputerową. Czasem gram w taką jedną, specjalnie dla niej odmłodziłem konfigurację kompa z zabytku na emeryta ;P

Nie wiem, co lepiej. Może lepiej jest żyć chwilą, z dnia na dzień, z minuty...

To co było wszystkim
dzisiaj jest już niczym
to co było wszystkim - nic

Na krawędzi szkła
pęka pierwsza łza
może właśnie tak traci się

niedziela, 9 maja 2010

Szerszym okiem

Dziś i wczoraj... Byłem poza światem. Miejsce, gdzie zasięg GSM można było złapać w jednym miejscu, na górce, podskakując. To skłoniło mnie, aby wyłączyć tel i położyć na półkę. Niech się dzieje co chce, najważniejsi dla mnie ludzie w większości byli obok. I nawet przekornie nawet mi tego nie brakowało. Inaczej jest, gdy np zapomnę telefonu idąc do pracy. Dziwnie jakoś. A tu nie wywarło na mnie zbyt dużego wrażenia to, że wiadomości dochodziły z opóźnieniem.

A co było ciekawe... Że kilka osób zebrało się, żeby bezinteresownie pomóc koleżance. Sprzątaliśmy spore gospodarstwo agroturystyczne. Grzebaliśmy się w pajęczynach, czymś innym równie paskudnym, ale każdy CHCIAŁ to dla niej zrobić. I to jest fajne, to poczucie jakiejś naturalnej jedności. No może nie było to jakieś wielkie poświęcenie, ale chyba wiesz, co mam na myśli. Że czasem dobrze jest poczuć, że można coś zrobić dla kogoś nie oczekując niczego w zamian. I ciekawe jest też to, że nawet przy tej pracy wypoczęliśmy. Sporo czasu spędzonego w fajnej atmosferze, z bliskimi ludźmi, na świeżym wiejskim powietrzu.

W nocy... pogadałem parę godzin z przyjacielem. Dzięki, M., za te słowa... i sorry, że czasem nie kontaktowałem na tyle, ile powinienem - troche promili i mocne znużenie przytłumiały mi zmysły. Ale najważniejsze pamiętam. Ta rozmowa na coś mi zwróciła uwagę. Nie wszyscy to widzą, ale przez większość czasu jestem smutny. Obojętny. Nawet nie próbuję zrzucić z siebie tych warstw trosk, które mnie przysypały. Znasz kawał o Jasiu?
-Mamo, mamo, dostałem dwie piątki w szkole! -Co się cieszysz, i tak masz raka.
Czarny humor... Ale what's the point? Ze mną jest podobnie. Jak się czasem zapomnę, uśmiechnę, wyluzuję... ten "rak" wewnątrz mojego umysłu i tak o sobie przypomni. Powie mi: i tak przegrałeś, nie masz celu. Nawet jak go sobie wyznaczysz, nie osiągniesz go.
I wiem, że żeby jakoś wyjść na prostą, muszę zacząć od tego raka. Nauczyć się o nim zapominać na dłużej, niż kilka chwil. A potem go wyrwać, chwasta.

Słowa o tym nie padły w rozmowie, uświadomiłem to sobie później, jakby moje myśli szły swoimi torami, pamiętając wydarzenia sprzed paru godzin. Niech krążą dalej, niech wypatrują celu i rzucą się na niego tak, żeby rak nie zdążył.